wtorek, 1 marca 2011

// // 4 comments

Sierra Nevada..

Proszę mi wybaczyć pojawianie się tutaj w formie 'gościa', ale w żaden sposób nie mogę przedłużyć doby o te kilka godzin, które wiele by wskórały..

Do opisania mam dzisiaj salamową wycieczkę w góry i do parku z sekwojami.. Sekwoje widziałam może ze dwie, i potwierdzam OLBRZYMY, GIGANCIAKI, dlaczego dwie, ano dlatego, że tak naprawdę do samego centrum parku nie dotarliśmy. Któż zawinił, nie host, nie hostka, nie dzieciaki, i broń Boże nie ja! Po prostu spadła sobie taka lawinka, zasypała drogę do naszego hotelu i do centralnej części parku, i nie było opcji żeby się tam dostać.. No cóż poradzić, mieliśmy do wyboru: wracać do domu, albo zostać w innym hotelu na noc.. Host poszedł rozkminić mozlliwości noclegu i akurat w najbliższym hotelu były dwa wolne pokoje.. No to wzieliśmy te pokoje.. Hostka, host, Mirka i Księżniczka w jednym, a Leila ze mną w drugim.. Pokój bez tv bez radia, bez niczego, głusza totalna.. Wszystko to sprawiło, że poszłam spać wcześniej jak dzieciaki, bo gdy Leila przyszła do pokoju i po cichu zapytała się mnie czy może ze mną spać, ja już byłam jedną nogą w fazie Delta.. Było gdzieś przed 21... Ogólnie spałam tak sobie, bo Leila co chwilę się kręciła, to jej było gorąco, to zimno i musiałam ją przykrywać, a to mówiła przez sen, a to przytulała się i przygniatała mnie nogą.. Looosie..

Obudziłyśmy się po 7, spakowałyśmy no i miałam nadzieję, że o 8 pójdziemy na śniadanie, ale salamowe tempo sprawiło, że śniadanie zjedliśmy o 10 i juz głeboko gdzieś miałam to co jem, bo byłam tak głodna, że aż mnie gdzieś ściskało.. I tak pochłonełam 3 naleśniki i dwa sadzone jajka (na maśle!!) a do tego plaster bekonu, bo pozostałe trzy szybko się rozeszły (czytaj: małe lepkie rączki!)..

Dzień wcześniej, w sklepie z pamiątkami hości spotkali swoich znajomych, także czas sędziliśmy z nimi i z ich córeczką Sierrą (nie wiem, czy na drugie imie miała Nevada czy może Ford, ale jak można dzieciaka nazwać Sierra?!) Otóż znajomi, w przeciwieństwie do nas byli przygotowani na górsko-śniegowe warunki.. Nasze dzieciaki (tak nasze!) miały gumaczki zamiast cieplych butów, jeansy, cieniutkie kurteczki, za małe czapeczki, brak szalików, a nawet rękawiczek! Dzięki Bogu sklep z pamiątkami zaopatrzył się także w rękawiczki rozmiaru dziecięcego, bo by małe Salamy do domu wróciły bez rączek, a w najlepszym wypadku z odmrożonymi.. I tutaj się zawiodłam na rsalamowych rodzicach.. Niby tak dbaja o te dzieciaki, a wystroili je jak na plażę.. Niepoważni, ale co się dziwić jak hostka zapomniała zimowych butów i przyjechała w góry w trampkach i w cieniutkich dresach... Porażka.. Skutek jest taki, że najstrsze dziecko leży w łóżku, nie może mówić, ma zawalone płuca, gorączkę.. A hostka uparcie sobie tłumaczy, że ona przeziębiła się na nocy filmowej w szkole.. Pff.. Aż się nie chce wierzyć... Ich biznes.. Torba lekarstw stoi w kuchni.. Noc filmowa... Heh..

To ja się ubrałam na cebulkę, trzy bluzki na długi rękaw, gruba bluza, getry, na to spodnie, czapka, dwie pary rękawiczek, zimowe ocieplane! buty, ja! dorosła osoba, a co dopiero dzieciaki...

Dzieciaki pozjeżdżały sobie na sankach, dorośli też, ja stałam w zaspie po pas i robiłam zdjęcia i ani mi się śniło usiąść pupą na ten mokry śnieg.. Z resztą ciągły płacz dzieciaków zniechęcał do wszystkiego.. A Mirka tak się rozdarła jak host wziął ja na kolana i zjechał na sankach, wyglądała jak mały bałwan, bo snieg zasypał jej całą twarz.. Bezmózgowcy... Ehh..

W górach obowiązkowo musieliśmy założyć łańcuchy. Założenie zabrało hostom jakąś godzinkę, ze zdejmowaniem było już nieco szybciej, i ok 13 w niedzielę zjechalismy ze śniegowego poziomu gór, nareszcie! Sucho, ciepło.. Kalifornia.. Człowiek szybko się przywyczaja do tego co dobre.. ;)

Kierunek Visalia, hostka miała załatwić swoje sprawy, zagłosować czy coś w tym rodzaju.. Załatwiła, poszło to dość sprawnie i wszyscy głodni ruszyliśmy w poszukiwaniu jakiejś restauracji.. Wylądowaliśmy w bistro, które wygladało jak z musicalu 'Grease', miałam wrażenie, że zza rogu wyjdzie za chwilę John Travolta.. W menu górowały burgery np. burger o nazwie James Dean! (tak na marginesie to własnie host pochłona Jamesa Dean'a!) Dzieciaki oczywiście fryteczki i jakieś tam mielonasy, a hostka mówi do mnie, że 'to' może byc dobre.. No to wzięłam to 'to', czyli pomidor nadziewany sałatką z tuńczyka, na sałacie z jakimiś tam owocami i orzechami i z sosem vinegret.. A hostka zamówiła to samo, tylko że zamiast sałatki z tuńczyka wzięła sobie sałatkę z kurczaka, tłumacząc mi, że jedząc tuńczyka i pomidora czuje metal.. No dobrze.. Niech będzie i metal.. Po 10 minutach przynieśli nasze zamówienie.. Zabrałam się za swoje jedzenie, polałam sałatę sosem, zabrałam sie za tego tuńczyka, ale mało on był tuńczykowy, za to w tym samym czasie hostka krzyknęła TUŃCZYK, gdzie? Haha.. Kelnerka pomyliła talerze, nie szło się zamienic, bo moja sałata została polana już sosem, a hostka preferuje majonezowy, no i tak nie zamieniłysmy się, a hostka wylądowała z metalowym tyńczykiem.. A mój kurczak był nawet dobry.. ;D

Droga do domu zabrała nam 5 godzin, marzyłam o swoim łózku, o chwili bez dzieciaków..

A tu znowu poniedziałek, dzisiaj wtorek, i z niecierpliwością czekam na piątek..

Teraz śmigam do kina... ;)

4 komentarze: